top of page

Kolonia. A wszystko zaczęło się od piwa

Marta Ochman

Zaktualizowano: 20 sty 2022

Pod koniec listopada razem z moją przyjaciółką poszłyśmy na piwo, żeby na jeden wieczór zapomnieć o studiach, pracy i po prostu ze sobą pobyć. Tym sposobem wylądowałyśmy w Banialuce. Dwie koleżanki przy stoliku jedynie w towarzystwie kufli i szklanek to łakomy kąsek najczęściej dla samotnych kumpli, którzy wyszli na piwo. Jednak tym razem ten niezmienny punkt każdego wyjścia został wyprzedzony spotkaniem grupki czterech osób z Hiszpanii. Pytanie Tanii o wymowę polskiego "Na zdrowie" połączył nasze dwa stoliki. Później, tradycyjnie dwóch kolegów z krajów azerskich postanowiło się do nas przyłączyć i powiększyć nasze międzynarodowe towarzystwo. Dwójka z Hiszpanów na co dzień mieszka w Niemczech i właśnie tutaj zaczął się temat i myśli o Kolonii. Żegnając się z nimi nie miałyśmy pojęcia, że jeszcze ich zobaczymy w niedalekiej przyszłości. Wyjście na piwo zawsze ma swoje zalety.

Kilka dni potem z ciekawości sprawdziłam ceny biletów lotniczych do Kolonii. Na widok wielkiej niebieskiej liczby 19 od razu napisałam do Asi, co właśnie znalazłam. Nie uwierzycie, ale w tym samym czasie Asia też sprawdzała ceny biletów. To była szybka decyzja - LECIMY! Kupiłyśmy wg strony internetowej dwa ostatnie bilety z Katowic i od razu powrotne w tej samej cenie. Nie mogłam uwierzyć, że mój ostatni fancy drink kosztował więcej niż bilet lotniczy Katowice-Kolonia, a niecałe dwa razy więcej od biletu autobusowego do mojej rodzinnej miejscowości, która leży 40 km od Krakowa. Ekscytacja po kupnie biletów trwała bardzo długo, a wyjazd zbliżał się z tygodnia na tydzień. Z 4 tygodni zrobiły się 3, potem 2 i w końcu nadszedł czas na pakowanie się i wypełnianie dokumentów lokalizacyjnych.

Pakowanie się do plecaka, który jako jedyny jest w cenie biletu to wyższa szkoła. Najmniejszy element musi być dobrze zaplanowany, żeby osiągnąć cel, czyli zapiąć zamek plecaka. Czy mi się udało? Wiadomo, że tak. Mam już doświadczenie z szybkiego city breaku do Pragi, jednak ten wyjazd był dłuższy i odprawa na lotnisku wiązała się z dużym stresem. Polecam ubranie się "na cebulkę", czyli w moim przypadku sweter, koszulka, koszula, podkoszulek i... czapka na czapkę. Oj, mrozy nie były mi straszne na lotnisku w Kolonii. Jeśli nie lubicie ubierania warstwy na warstwę to nie pakujcie torby z aparatem, która zajmuje połowę bagażu.

Nocleg znalazłyśmy na stronie internetowej Airbnb, gdzie wybrałyśmy mieszkanie Floriana. Nasz gospodarz był bardzo przyjacielski i przystępny, ale nie umiał ani słowa po angielsku - my nic po niemiecku. Google Tłumacz stał się naszym pośrednikiem w rozmowach. Mieszkałyśmy przez 4 dni w dzielnicy Nippes, skąd do Hauptbahnhof, czyli Dworca Głównego dzieliła nas 1 stacja Hansaring.

Przed zakwaterowaniem wybrałyśmy się na spacer po centrum Kolonii, zaraz po wyjściu ze stacji przywitała nas katedra Kölner Dom, którą podziwiałyśmy dobre 5 minut. Potem zachwycanie się światełkami na głównych ulicach i szybkie zakupy w Lidlu, ponieważ w Niemczech niedzielą nie są handlowe. Na obiad wybrałyśmy kontrolę jakości w niemieckim Maku. Jako specjalistki w tej dziedzinie zamówiłyśmy zestawy, których nie znajdziemy w Polsce. Ja wybrałam zestaw Vegan, a Asia McWrapa Sweet Chili. Zakochałam się w sosie curry, o który pada pytanie przynajmniej raz dziennie od obcokrajowców. Po fachu oceniłyśmy, że nasz polski Maczek smakuje lepiej. Na koniec naszego przywitania z miastem przypadkiem znalazłyśmy idealne miejsce na szybką sesję zdjęciową na tle katedry w blasku księżyca i świateł ulicy. Około 20 poznałyśmy naszego gospodarza Floriana, który bardzo ciepło nas przyjął i przygotował dla nas nawet czekoladki na powitanie. Warto wspomnieć, że poznałybyśmy go szybciej, ale nie wiedzieć dlaczego pomyliłam cyferki i źle oszacowałam nasz powrót w wiadomości do Floriana. Zmęczone, głodne czekałyśmy pod drzwiami w chłodny wieczór na jednej z ulic. Świetny początek... ale Florian na szczęście starał się przyjechać jak najszybciej, żebyśmy nie zamieniły się w sople lodu. Przy gorącej herbatce zaplanowałyśmy wyjazd do sąsiada Kolonii, czyli Bonn.



Przed południem kupiłyśmy bilety do Bonn, które niestety nie należały do najtańszych. Oszczędziłyśmy kilka euro dzięki zakupie biletu grupowego zamiast indywidualnego, ale cena i tak była dwucyfrowa. Po godzinie jazdy pociągiem byłyśmy już na miejscu. Nie miałyśmy jeszcze dobrego porównania z Kolonią, ale Bonn to była miłość od pierwszego wejrzenia. Przyjemna atmosfera, niepowtarzalny uniwersytecki klimat, wąskie uliczki i parki w centrum. Niedziela to chyba "martwy" dzień dla Niemców, bo na ulicach nie było tłumów jak na miasto o liczbie mieszkańców przekraczającej 300 tysięcy. Czułyśmy się jak w miasteczku zamieszkiwanym przez może 10 tysięcy osób. Bardzo zależało mi na odwiedzeniu firmowego sklepu Haribo, ale był zamknięty z powodu niedzieli. To właśnie z Bonn pochodzą jedne z moich ulubionych żelków. Sama dowiedziałam się o tym szukając w Internecie atrakcji w Bonn. Pochodzi ona od imienia, nazwiska i rodzinnego miasta założyciela firmy Hans Riegel Bonn. Niestety jak to się ładnie mówi: pocałowałam klamkę, czy w moim przypadku szybę, co uwieczniła Asia. Spacer po Bonn zajął nam niecałe 2 godziny. Zobaczyłyśmy zamek Poppelsdorf, do którego prowadzi Poppelsdorfer Alee, która na wiosnę jest otoczona kwitnącą wiśnią. Po drodze mijałyśmy obiekty związane z Beethoven, bo właśnie Bonn jest jego rodzinnym miastem. Obecny jest nawet na sygnalizacji świetlnej. Bonn wspominamy bardzo dobrze, jako urocze miejsce całkiem inne od Kolonii. Nawet pewna sytuacja w kawiarni nie zmienia wspomnień o Bonn, ale o Niemcach nieumiejących w angielski później.

Wycieczka do Bonn nie zakończyła naszej niedzieli. Wieczorem wyszłyśmy na miasto w poszukiwaniu kolońskiego piwa Kölsch. Ulice po 21 były puste, bałyśmy się nie wypadu nocą do centrum, ale tego, że nie znajdziemy otwartego pubu. Udało się nam znaleźć bar z dość sporą grupką studentów w środku i kilkoma starszymi osobami. Zajęłyśmy stolik niedaleko barmana, który polewał piwo za piwem. Zaczęłyśmy po piwku, potem kolejne i jeszcze dwie kolejki. Typowe Kölsch ma pojemność 200 ml i jest podawane w wysokich szklaneczkach. Barman nie wyrabiał z nalewaniem piwa, które lało się strumieniami. I nawet tam dwie koleżanki przy stoliku tylko w towarzystwie piwa przyciągnęło do nas dwóch kolegów. Jeden z nich był Niemcem, który bardzo dobrze mówił po angielsku, ale co do Alexa przydał się tylko Google Tłumacz. Z okazji (jak się okazało) jego urodzin postawił nam kolejne piwa, a my nauczyłyśmy go zwrotu Wszystkiego najlepszego. Około północy wyszłyśmy opuszczając Alexa, który zdobył się na tyle z języka angielskiego, że skomplementował oczy Asi. Lekko wydłużyłyśmy sobie drogę powrotną na dworzec, żeby zobaczyć Ren nocą. Coś pięknego! Noc była bezchmurna, światło księżyca odbijało się w wodzie, która płynęła z zawrotną szybkością. Po krótkim spacerze brzegiem rzeki Kölsch zaprowadził nas do mieszkania.


Poniedziałek był dniem poświęconym na zdjęcia, więcej zdjęć i jeszcze raz zdjęcia. Pogoda nas rozpieściła. Kiedy wstałyśmy przywitało nas błękitne niebo i promienie słońca. O 10 czekała mnie ekspresowa rejestracja na przedmioty na kolejny semestr studiów, potem szybkie śniadanie i pojechałyśmy na stację Meuss/Deutz, z której miałyśmy najbliżej do Köln Triangle. Cologne Triangle ma 28 pięter, gdzie na ostatnim znajduje się balkon widokowy, z którego można podziwiać Kolonię w całej okazałości. Pogoda okazała się naszym sprzymierzeńcem, a zdjęcia na tle błękitnego nieba robiłyśmy z przyjemnością. Wieża widokowa to must see w Kolonii. Najwięcej zdjęć turystów na Instagramie pochodzi chyba właśnie stamtąd. Z obłoków zeszłyśmy na ziemię, gdzie spacerowałyśmy brzegiem Renu i podziwiałyśmy most Hohenzollernbrücke z setkami kłódek zakochanych. Po drodze usłyszałyśmy: Hallo Schön i Schönen Tag od przechodzącej grupki facetów z puszkami piwa w ręce... Przeszłyśmy na Rhine Garden mijając po drodze charakterystyczny budynek Ludvig Museum. Odprowadziłam Asię na Dworzec Główny, a ja zostałam jeszcze do zachodu słońca na mieście.


Spacerowałam jak typowa turystka z aparatem i rozglądająca się za ciekawymi obiektami. Rozstając się z Asią moja opaska pokazywała niecałe 11 tysięcy kroków, kiedy wracałam na mieszkanie było ich 25 tysięcy. Można powiedzieć, że turystyka chyba też zalicza się do dyscyplin sportowych. Zaczęłam od wejścia do katedry, która z zewnątrz jest już majestatyczna, ale w środku jest jeszcze większa. Witraże, których nie widać z ulicy są przepiękne i kolorowe. Wnętrze wygląda jak z podręcznika sztuki, gotyk na każdym kroku. Strzelistość, witraże, wysokie wieże, ostre łuki... coś pięknego. Katedra to obowiązkowa pozycja na liście atrakcji. Wróciłam centrum nad brzeg Renu, przeszłam obok Muzeum Czekolady. Tam trafiłam punktualnie na zachód słońca. Wykorzystałam ostatnie promienie słońca i zawróciłam w stronę Hauptbahnhof po drodze odwiedzając Primarka, Lidla i uliczne stoisko z niemieckimi Würsten. Tak proste, a tak pyszne jedzenie złożone z bułki, keczupu i niemieckiej Wurst. Wieczorem wyszłyśmy na miasto z naszym znajomym Hiszpanem, który akurat tego dnia obchodził urodziny. Nie obyło się bez niemieckiego piwa i rozmów o Kolonii.


Wtorek był naszym ostatnim dniem w Niemczech. Wstałyśmy z ciężkimi głowami, ale pełnymi planów, jak wykorzystać ostatnie chwile w Köln. Padło na Schokoladenmuseum położone na Renie. Przywitano nas czekoladkami, poznałyśmy historię czekolady, miałyśmy okazję zobaczyć na żywo kakaowca w specjalnej szklarni, w której panowały tropikalne temperatury (nie chciałyśmy stamtąd wychodzić jako zmarzluchy). Największą atrakcją jednak był proces tworzenia czekolady i potem czekoladek, które dostałyśmy przy wyjściu. Jeszcze nigdy nie widziałam na raz tyle czekolady. Jako uzależniona od cukru przyglądałam się procesowi produkcji bardzo dokładnie, co udało się uwiecznić Asi. Dodatkowo obejrzałyśmy wystawę Kinder, Lindt i bawiłyśmy się w łączenie wyglądu krów do kontynentów, z których pochodzą w ramach Milki. Widziałyśmy też reklamy czekolad z XX wieku, co nakręciło mnie jeszcze bardziej na mój przedmiot, na który się rejestrowałam dzień wcześniej.



Po dawce czekoladowych wrażeń wróciłyśmy na miasto, żeby coś zjeść (padło na hot dogi w moim ulubionym stoisku) i kupić obiecane pamiątki. Moja mama to magnesiara, zawsze kupuję dla niej magnes. Nie było inaczej tym razem. Po szybkich zakupach odpoczęłyśmy na kawie w kawiarni tej samej sieci, w której byłyśmy w Bonn. Opowiedziałyśmy bariście o sytuacji z Bonn, gdzie sprzedawczyni o mało nas nie wywaliła z kawiarni, bo nie rozumiała angielskich napisów na naszych dowodach szczepień. Nie mógł uwierzyć, że doszło do takiej sytuacji, a nawet pochwalił nasze paszporty covidowe (coś się chyba udało Polsce). Wróciłyśmy na mieszkanie, spakowałyśmy logistycznie nasze plecaki i pożegnałyśmy się z Florianem. Uzbrojone w Google Tłumacza podziękowałyśmy za super zakwaterowanie i obiecałyśmy dobrą opinię na stronce Airbnb. Na dworcu czekał na nas jeszcze Pablo, który zabrał nas na Curry Wurst. Tak naprawdę to kebab o smaku curry z frytkami i majonezem. Nawet smaczne. Z Kolonii HBF do stacji lotniska jest zaledwie 15 minut drogi miejskim pociągiem za 3 euro. Tak naprawdę w ciągu całego wyjazdu nie spotkałyśmy żadnej kontroli biletów, ale lepiej mieć niż płacić 60 euro kary... Na lotnisku, które było opustoszałe czułyśmy się jakbyśmy grały w horrorze autorstwa Stephena Kinga. Na przystanku pusto, na korytarzu tylko Polizei z karabinami w rękach, korytarze długie i bez żywej duszy. Musiałyśmy się upewnić, czy nasz lot nie został odwołany, bo nie miałyśmy pewności, czy lotnisko jest w ogóle z jakiegoś powodu nieczynne. Szłyśmy przed siebie kierowane strzałkami drogi na znakach informacyjnych, ale duszą na ramieniu, co się zaraz może wydarzyć. Dopiero po wyjściu na chyba II piętro i przejściu kilkunastu korytarzy trafiłyśmy na człowieka. Poczułyśmy ulgę, że zbliżyłyśmy się do celu. Jednak trwała ona krótko, bo odprawa znudzona pracą postanowiła dokładniej nas przeszukać. Pierwszy raz spotkałam się z sytuacją, że pracownik lotniska tak dokładnie przepytuje co mam w torbie. Każdy nasz ruch, jeśli nawet nie mrugnięcie było obserwowane z pewną dozą podejrzenia. No dobra, miałam schowany w płynach z kosmetykami sos curry z Maka, ale to chyba nie zbrodnia? Po wnikliwym sprawozdaniu o moim plecaku już nie zdziwiłoby mnie jakbym została poddane testowi na obecność narkotyków, czy poproszona na bok w celu "macanka". Zaskoczyli mnie, bo wszystko było gut. Od nadmiaru wolnego czasu strażnicy obserwowali nas wnikliwie jak zakładamy paski, pakujemy rzeczy z powrotem do plecaków. Już miałyśmy iść w stronę poczekalni, ale Asia przypomniała sobie o słuchawkach. Uprzedził ją pracownik lotniska, który kazał jej potwierdzić własność. Asia bez problemu podłączyła się do słuchawek, które nie mogły być nikogo innego, bo za nami nikogo nie było. My i strażnicy. Upierdliwy facet po przekonaniach Asi, że to jej słuchawki oddał je z pewną łaską i od niechcenia. Samolot był opóźniony, ale na szczęście tylko 10 minut. Lot do Polski obył się bez turbulencji oraz w bardzo małym składzie. Połowa samolotu była pusta. Otworzyłam książkę i przeniosłam się w świat osiemnastowiecznej Francji na dwie godziny. Katowice przywitały nas temperaturą -7 stopni. Wróciłyśmy do Krakowa, gdzie czekała nas już rzeczywistość. Chyba czas poszukać miejsca na kolejny city break...

Nasz krótki trip do Kolonii był spontaniczny, podobnie jak ten w październiku do Pragi. Nie żałuję ani jednej sekundy, nigdy wcześniej nie byłam w Niemczech i cieszę się, że mogłam poznać kulturę i ludzi i to w świetnym towarzystwie (tak mówię o Tobie Asia). Na pewno wrócę do Niemiec, może Berlin lub Hamburg lub Monachium... kto wie.

Podsumowując Kolonia może nie jest typowym turystycznym miastem, ale ma dużo do zaoferowania. Jeśli komuś nie wystarczy polecam wycieczkę do Bonn czy Düsseldorfu, które leżą zaledwie kilkadziesiąt km od centrum Kolonii. Jestem z siebie dumna, że pojechałam tam i miałam okazję poznać osobiście zwyczaje i kulturę niemiecką, a także ludzi na co dzień. Jestem też zaskoczona jak dużo pamiętałam z lekcji niemieckiego w gimnazjum. Jeszcze tydzień lub dwa w Niemczech i szprechałabym po niemiecku.


Commenti


bottom of page