top of page

Bycie sobą zawsze jest w modzie

Marta Ochman

Przyznaję się bez bicia, że codziennie przeglądam Instagrama po kilkadziesiąt minut. Można to już nazwać uzależnieniem, ale chyba nie jestem w tym sama. Co rzuca się na pierwszy rzut oka to zdjęcia idealnych sylwetek, wszechobecne modelki, gwiazdki, influencerzy, aktorki i aktorzy, którzy mogą się pochwalić pięknym ciałem, które jak każdy wie wymaga sporo wyrzeczeń, poświęceń i pracy. Nic nie ma za darmo. Niektóre osoby rodzą się od razu wg dzisiejszego kanonu piękna, czyli szczupłego ciała bez grama tłuszczu z sześciopakiem i wyrzeźbionymi mięśniami. Wpływ mediów powoduje, że każdy chociaż raz pomyślał, że chciałby mieć takie ciało. Tutaj zaś się przyznaję - ja też. Widząc te wszystkie zgrabne ciała, miliony ćwiczeń na ABS, diety z wyliczonymi kaloriami można wpaść czarną dziurę naśladownictwa. Po co naśladować, kiedy można tworzyć?

Nie powiem, zdrowie fizyczne, jak i psychiczne jest bardzo ważne. Zdrowe odżywianie, ruch, pozytywne myślenie o sobie, podobanie się sobie samemu to przydatne aspekty, na które warto zwracać uwagę, ale czy aż z takim wszechobecnym naciskiem? Bardzo łatwo wpaść w spiralę uzależnień od ćwiczeń, czy pułapkę liczenia kalorii. Liczenie każdej, pojedynczej kalorii, karanie się brzuszkami za zjedzenie ciasteczka to szaleństwo, na którym nie raz sama się przyłapuję.

W czasach gimnazjum ważyłam około 68 kg przy 165 cm wzrostu, prawie codziennie piłam puszkę coli, jadłam słodycze, słodkości, nie zważałam na ilość jedzenia, a moja aktywność fizyczna to był spacer ze szkoły i dwa razy w tygodniu niewymagający trening siatkówki. W liceum można powiedzieć, że wzięłam się za siebie ograniczając, a w końcu wykluczając z diety słodkie napoje i "chemiczne" słodkości pozostając tylko raz za czas z wypiekami mamy. Wiedziałam, że chcę zrobić coś dla siebie, swojego zdrowia, ale wciąż brakowało mi motywacji i chęci. W wakacje przed studiami przełamałam się i z początku kwaśną miną jak po zjedzeniu cytryny zaczęłam biegać. Początki był trudne. Krótkie dystanse (2/3 km) i nie najlepsze tempo, ale nikt od razu nie jest Usainem Boltem. Potem, kiedy przeprowadziłam się do Krakowa zapisałam się na siłownię. Tam dowiedziałam się, że moja kondycja jest równa 0. Intensywne zajęcia na rowerkach nie były dla mnie, dopiero zajęcia Fit Ball otworzyły mi drzwi do budowania wytrwałości. W 2020 zaczęła się pandemia, więc z powodu zamkniętych siłowni wróciłam jak córka marnotrawna do biegania. Tak zostało do dziś.


Zaczynałam swoją przygodę z bieganiem od wypoconych 2 kilometrów, dziś 12 km bez zadyszki. Do tego kilka biegów okolicznościowych o dystansach 10 km, a we wrześniu kolejny bieg 10 km w Kopalni Soli w Bochni (tak, będę biegać 200m pod ziemią). Jak zwykle mi mało, więc urozmaicam treningi basenem i pilatesem. Co mam zrobić? Sport stał się częścią mnie i mojego życia.



Sport sportem, sylwetka sylwetką, ale ważne, co czujemy mentalnie. Kiedyś prowadziłam zeszyt, w którym ręcznie wprowadzałam codziennie informacje co jadłam, wyliczałam z pomocą Internetu kalorie i wartości odżywcze. Porównywałam tygodnie i szukałam dietetycznych posiłków. W tym okresie byłam bardzo zmotywowana do pracy i chciałam sprawdzić samą siebie, jak długo wytrwam. W czasie początków pandemii miałam naprawdę dużo czasu. Przyznaję, udało mi się zejść na 60 kg i kilka centymetrów mniej dzięki kopniakowi w tyłek, który wymierzyłam sama sobie. Jednak na dłuższą metę zaczęło to być męczące zajęcie, wszędzie widziałam cyferki i zanim coś zjadłam przeliczałam kalorie. Do dziś pamiętam ile kalorii ma bułka pszenna, a ile moje ulubione otręby.

Słysząc zobowiązania innych, że rezygnują z dnia na dzień ze słodyczy, słodkich napojów, fast foodów w 99% wiem, co czują oraz, że tego długo nie wytrzymają. Codzienne ważenie, czyli wprowadzanie się w stres każdego dnia na "dzień dobry" to droga donikąd. Karanie się ćwiczeniami, głodówki to ślepa uliczka.

Bycie sobą zawsze jest w modzie. Nie piszę tego, aby bawić się w jakąś influencerkę, czy psycholożkę, która zna odpowiedź na pytanie "Jak żyć?", ale z celem podzielenia się swoim małym sukcesem, z którego jestem cholernie szczęśliwa, że wytrwałam w czymś i dalej to kontynuuję z uśmiechem na twarzy. Przede wszystkim jednak jestem zadowolona, że odnalazłam swój "przepis na życie i szczęście" i nie robię niczego wbrew sobie. Mam swoje guilty pleasure, weekendowe grzeszki i czasami wolę pospać niż wyciskać "siódme poty" ćwicząc przysiady. Kiedy mam na coś ochotę po prostu to robię, jeśli napotykam przeszkodę to ją pokonuję - nie omijam. Poznaję siebie samą każdego dnia, każda sytuacja pokazuje mi, co mi się podoba, a co nie. Nauczycielka spytała w szkole Johna Lennona kim chciałby być w przyszłości - John odpowiedział: "szczęśliwy". Moja odpowiedź jest identyczna. Chcę po prostu każdego dnia wstawać z łóżka uśmiechnięta z myślą, że czekają mnie kolejne przygody w grze zwanej Życie (sukcesem jest już samo wstanie z łóżka, a jeśli Toby ze mną śpi to już w ogóle mistrzostwo świata).

Nic nie jest tak sexy jak pewność siebie! Przeglądając Insta widzę te wszystkie posty, ale nie zawracam sobie nimi szczególnie głowy, bo zrozumiałam, że Ja to Ja i nawet chyba operacje plastyczne nie przybliżą mnie do przyjętych norm wyglądowych. Zrobiłam coś dla siebie, nie dla innych, nie dla poklasku. Jestem z tego cholernie dumna, że osiągnęłam taki swój mały Everest. Nie osiadam jednak na lurach i kontynuuje swoją podróż z najbardziej wymagającym towarzyszem, czyli samą sobą (wyobraźcie sobie, że ciągle na coś narzeka!).

Comentarios


bottom of page