top of page

Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę!

Marta Ochman

Tym cytatem z Seksmisji mogę opisać dzisiejszy dzień spędzony w mojej rodzinnej miejscowości. Sobota zaczęła się od egipskich ciemności, kiedy obudziłam się kilka minut po godzinie 6 rano. Taki pokręcony sen nie śnił mi się dawno. Zaręczyny przyjaciółki pierścionkiem z żywych kwiatów to jeszcze nic, ale wyścig samochodów na Rynku w Krakowie już tak. Niestety emocje obudziły mnie i nie dowiedziałam się, czy wygrał samochód w kształcie niebieskiego mrówkojada w kolorowe serduszka, czy różowe Porsche Barbie. Powiem Wam, że ulicy Szewskiej się takie rzeczy nie śniły, a dzieją się tam naprawdę różne sytuacje. Wracając do mojej niespodziewanej pobudki — głucho, ciemno, więc wróciłam do spania, żeby poleżeć jeszcze do tej 7:12 (zawsze ustawiam niestandardowe godziny budzika, żeby nie wejść w rutynę). Dokończyłam pakowanie mojej koralowej walizki (to taki różowy, nie ma za co Faceci) i wyszłam na tę krakowską Narnię. Niby to śnieg, bo białe, ale wodniste po nadepnięciu. Wspominałam, że kocham zimę? (sponsorem jest firma Poczuj Ironię S.A.). Bardzo się ucieszyłam, że muszę dźwigać plastikową pakę, zamiast elegancko ciągnąć ją za rączkę. Dotarłam na stację, gdzie jak na powitanie, zapowiedzieli dzielnego i punktualnego Kasprowego. Zerknęłam na zegarek, miał pojawić się za 3 minuty. Po cardio z walizką modliłam się o wolne miejsce w pociągu, bo stanie w przedziale z plecakiem pełnym pustych słoików (dokładnie LUCKY 13) to kolejny trening siłowy, a postawienie ich na podłodze zaś emocjonalny, żeby wytrzymać to stukanie. Kasprowy nie zawiódł, przyjechał punktualnie i znalazło się dla mnie miejsce siedzące. Zadowolona podziwiałam białe krajobrazy, kiedy dostałam telefon od mamy. Usłyszałam zaraz po „cześć”: „nie mamy prądu od kilku godzin”. Pogodziłam się z tym, że nie zjem wyczekanych, chrupiących tostów na śniadanie, ale zerknęłam na poziom baterii telefonu.

Jak myślicie, ile wytrzymało moje 38%?


Nie oszczędzałam się bardzo. Używałam telefonu jak zazwyczaj. Coś popisałam, coś odpisałam, nagrałam zaplanowany materiał na Tik Toka, zadzwoniłam na 991, żeby się dowiedzieć, kiedy przywrócą prąd.

Zgon nastąpił około 13:21. Cała nadzieja została w laptopie, na którym teraz piszę, zamiast uczyć się na wtorkowy egzamin.


Poczułam pustkę. Nie mogłam przez kilka godzin porozmawiać z przyjaciółmi, poprzeglądać Stories, Tik Toków czy wysłać BeReala. Rozkład pociągów na niedzielę, ustawienie budzika, sprawdzenie pogody – nic. Spojrzałam na pogodę. Nawet nie najgorsza. Kiedy już miałam wkładać buty do biegania, zdałam sobie sprawę, że nie pobiegam z moim spotifajowym Forrestem Gumpem w słuchawkach z włączoną rejestracją biegu. Ja tak nie umiem.


Nie przebierałam sportowych ciuchów – to może pilates? Deska bez towarzystwa Deep House’u trwała wieczność, a to „tylko” czy może „aż” 60 sekund. Tak też jest mi ciężko.

Wyszłam na spacer z psem. Ubrałam jego czerwony kubraczek, w którym wygląda jak Czerwony Kapturek, sięgnęłam po słuchawki. Nie tym razem. To był niemy film, taki nieJa.


Wykorzystując dostęp naturalnej elektryki, zabrałam się za bardziej interesujące zajęcia niż notatki. Padło na zabawę w Masterchefa. Szybkie zakupy w szale sobotniego shoppingu i pełnych parkingów. Czekanie w kolejce zajęło m więcej czasu niż wybór jabłek na dżem, odnalezienie Żelfixu na półce sklepowej i wyboru cynamonu spośród 10 marek. Bogatsza o 2 kg jabłek, cukier i dwie tajemnicze saszetki wróciłam do domu, żeby zrobić coś, na co już od dawna miałam ochotę – domowy dżem. Zaczęło się ściemniać. W kuchni pojawiły się świece różnej wysokości, w różnych kolorach i o różnych zapachach. Przyznaję, zrobiło się klimatycznie. Chyba częściej zacznę używać świeczek. W powietrzu zaczęła unosić się woń smażonych jabłek z cynamonem, owoców leśnych i świeżo zmielonej kawy, którą parzyłam na palniku obok dżemu. Słodkie opary przeplatały się z goryczką ziaren kawy, która po kilku minutach przypomniała o sobie, bulgocząc donośnie.


W końcu zmrok zastąpił ostatnie poświaty, płomienie zaczęły tańczyć w swoim języku ognia, w rytm mojego mieszania gotujących się jabłek. Ostatnie poprawki smakowe dżemu popijając gorącą kawę z puszystą pianką i voila, można szykować słoiki. Przyjechałam z trzynastoma pustymi, a wrócę z siedmioma pełnymi.

Spacer w ciemnościach z nadpobudliwym psem to wyzwanie. Śliskie i wydeptane ścieżki na mojej bocznej uliczce, lampy uliczne, które dziś są tylko dla ozdoby i wszechobecny śnieg. To opis idealnych warunków na wyprawę do kuzynki, u której działał prąd. Czego się nie robi dla naładowania telefonu? Toby nie był zbytnio zadowolony, że zaś musi przebrać się za Czerwonego Kapturka, ale moja Trzęsidupka to niezły zmarzluch. Jedyne światło dobiegało z reflektorów mijających nas samochodów. Sąsiednie ulice zakopane w ciemnościach, zmysły przechodniów wyostrzone do granic wytrzymałości, żeby nie zaliczyć fikołka lub spotkania pierwszego stopnia z jakimś metalowym sztywniakiem. Od takich już wolę te z Tindera. Chociaż czy ja wiem? Nie mam pojęcia co gorsze. Twardo stąpałam po lekko już zmrożonym śniegu, pilnując jednocześnie mojego psa, żeby czasami nie przyszła mu na myśl randeczka z jakimś BMW. Na szczęście tylko część trasy wyglądała jak z horroru. Odebranie naładowanego telefonu to cudowne uczucie. Chyba po prostu ulga, że znów mam swój świat na wyciągnięcie ręki. Z kieszeni wyjęłam słuchawki, w ich miejsce schowałam ładowarkę. Powrotna droga była o wiele przyjemniejsza i jaśniejsza dzięki latarce.

Sobota, godziny wieczorne. Obok mnie zapalona świeczka, tym razem chyba o zapachu mango. Każdy ruch wprawia mały języczek ognia w nierównomierny ruch. Daily Mix 2 umila mi pisanie i czekanie na powrót prądu. Niby to tylko elektryczność, która jest niezauważalnym elementem codzienności, ale jej brak jest widoczny momentalnie. Rany boskie, nawet jest problem ze zrobieniem herbaty! Kilka minut po 16 – zaczyna się robić szaro, buro, aż w końcu czarno. Wyjście na ulicę bez latarki staje się sceną z dreszczowca, rozładowane urządzenia brakiem kontaktu z innymi, a świeczki nie zawsze dobrze oświetlą pomieszczenia na tyle, by poczytać książkę. Przyzwyczajenie do obecności prądu w codziennym życiu skojarzyło mi się z zauważaniem obecności drugiej osoby w naszym życiu. Nie zdajemy sobie sprawy z jej straty i ważności, dopóki nie braknie jej w naszym otoczeniu. Istnieją różne zastępstwa jak świeczki, alternatywne sposoby zrobienia herbaty, ale to nigdy nie będzie to samo.

Taka refleksja wkradła mi się na koniec.


P. S. Zawsze chciałam wziąć udział w horrorze, dlatego teraz idę z psem na spacer. Ulico Wiązów, szykuj się!


Niedzielny update: Wracam do Krakowa — do prądu. Kalwaria dalej odcięta od świata. Dwie stacje przed moją docelową zaczęła się awaria trakcji. Brak prądy mnie prześladuje. Wiecie, gdzie mogę to zgłosić?


Comentários


bottom of page