Z powodu nadmiaru wolnego czasu, co może zabrzmieć paradoksalnie, zaczęłam przeglądać zdjęcia z mojego ostatniego wyjazdu do Gdańska. Pomyśleć, że tydzień temu o tej porze pływałam w Bałtyku i łapałam każdy możliwy promień słońca. Teraz spoglądam na rażące słońce zza rolet, które jak na razie radzą sobie w roli superbohaterów broniących mnie przed upałem. Do szczęścia brakuje mi tylko piaszczystej plaży i morskiej wody. Przeglądając zdjęcia przypominałam sobie każdy moment, każdą chwilę, którą przeżyłam w moim ukochanym Gdańsku. Wyjazd był spontaniczny, ale to takie są właśnie najlepsze.
Przyjechałam do domu rodzinnego kilka dni przed Bożym Ciałem z głową zapełnioną listą egzaminów, ale jednak znalazło się miejsce, żeby ponarzekać, że chętnie bym się przejechała do Gdańska. W myślach miałam już milion pomysłów odnośnie daty, planów, co będę tam robić, nawet z ciekawości sprawdziłam pociągi. Wiedziałam, że w okresie drugiego tygodnia sesji letniej raczej będzie małe prawdopodobieństwo, że ktoś z moich znajomych znajdzie czas na szybki wyjazd. Rzuciłam tylko tymi przemyśleniami mojej mamie, która z czystego przypadku stała się moim kompanem w podróży. W ciągu jednego popołudnia znalazłam połączenie pociągowe i zakwaterowanie. Sesja? Jaka sesja? Myślami już byłam w Gdańsku, który z każdym kolejnym dniem, egzaminem, zmianą w pracy był coraz bliżej. Egzamin z Mediów w Polsce, rosyjskiego, angielskiego.. da, da, ale planowanie tras rowerowych i miejscówek na zdjęcia stało się ważniejsze i przyjemniejsze. A więc tak, w ciągu jednego dnia (a nawet popołudnia!) miałam zalążek wakacji, na które uważam, że sobie zasłużyłam.
W niedzielę rano po imprezie urodzinowej przyjaciela podziękowałam sama sobie, że to przewidziałam i zabookowałam pociąg na poniedziałek z samego rana (5:48 to dla niektórych jeszcze noc). Powrót zaś na środowy wieczór, żeby zdążyć wyspać się na czwartkowy egzamin ustny z angielskiego. 5-godzinne podróże umiliłam sobie książką i właśnie nauką na egzamin. Wierzcie mi, tekst z angielskiego w połączeniu z kołysaniem pociągu to zabójczo usypiająca mieszanka, ale dałam radę (egzamin zdany na 5 ♥).
Największym wyzwaniem jednak okazała się podróż z plecakiem, torbą na aparat i Tośką... moim rowerem. Na szczęście ułatwiła mi to moja mama, która wzięła na swoje barki walizkę, a za to moi kochani sąsiedzi z kamienicy zadbali o moją kondycję z noszeniem roweru "grzecznościowo" wypraszając mnie z I piętra (wynoszenie roweru ok. 20 kg na II piętro to cudowny trening siłowy). Tośka dojechała cała i zdrowa, chociaż nie obyło się bez słuchania narzekań innych pasażerów, którzy psioczyli na rowery, które delikatnie ograniczały mobilność na już ciasnych korytarzach. Spragniona chęcią zdobycia rowerowo Trójmiasta postanowiłam sobie, że w tym roku przejadę odcinek Gdańsk-Sopot-Gdynia na rowerze. Postanowiłam sobie i tak zrobiłam.
W drugi dzień mojego nadmorskiego wyjazdu wstałam kilka minut po 6. Poszłam pobiegać szybkie 5 km pobliskimi alejkami i brzegiem morza (coś niesamowitego!), potem śniadanie i pomimo przelotnych opadów wsiadłam na rower z kurtką w plecaku i przejechałam łącznie około 25 km. W słuchawkach leciały moje ulubione słuchawki, kierowałam się prostą ścieżką rowerową, która łączyła Gdańsk, Sopot i w końcu Gdynię. Minęłam Park Jelitkowski, Molo w Sopocie, trochę miejskiej Gdyni i na koniec napiłam się kawy na gdyńskim Molo Orłowo. Powrót był o wiele ciekawszy, bo zmieniłam delikatnie trasę sprawdzając wytrzymałość mojego miejskiego rowerku na lasy Gdyni. Momentami zastanawiałam się: "Gdzie ja jestem?", a także "Czy mnie tu nie napadnie jakiś dzik?", bo oprócz mnie nikogo tam nie było. Tylko ja, muzyka w słuchawkach i wiatr szumiący wśród sosen. Jednak po kilkuset metrach dziękowałam sobie, że zmieniłam trasę, bo korony drzew uratowały mnie przed nagłym zmoknięciem. Na szczęście byłam na to przygotowana i zapięta pod szyję w ortalion dojechałam do Sopotu, gdzie dopiero ulewa ustała. Nawet polubiłam przejażdżki w deszczu, są bardzo orzeźwiające jak się okazuje. Potem poszło jak z górki, chociaż moje łydki przypominały o swoim istnieniu od czasu do czasu. Zadowolona, szczęśliwa i jednocześnie zmęczona dojechałam do mojej mety, czyli Mola Brzeźno, gdzie dołączyłam do mojej mamy na plaży. Szkoda, że woda była lodowata z powodu deszczu, bo zaliczyłabym triathlon.
Poza moim ostatnio nowym uzależnieniem, czyli jeżdżeniem wszędzie, gdzie się da na rowerze znalazłam czas na chillout. W poniedziałek moje leżenie tyłkiem do góry i powtarzanie zdań z angielskiego poskutkowało opalenizną, a wieczorny spacer brzegiem morza w świetle zachodzącego słońca zaś zapełnić moją kartę pamięci w aparacie. Wtorkowy wieczór był okazją do świętowania z okazji 25 km na rowerze. Pyszny obiad w restauracji, w której byłam z przyjacielem rok temu (w identycznym przedziale czasowym!), a potem wspomnień ciąg dalszy i drineczek w miejscu, gdzie także byliśmy z Filipem. Tym razem padło na rum z pianką jagodową posypaną gorzką czekoladą. Po pierwszych łykach razem z moją mamą miałyśmy jagodowe wąsy. Kelnerka, która była przeurocza zaczęła wysnuwać teorię, że dziś każda osoba ubrana w odcienie różu zamawiała tego drinka. Coś w tym musiało być, bo byłam trzecią osobą w 1 dzień z różowym ubraniem. Na koniec spacer Rynkiem i kilka zdjęć przy świetle zachodzącego słońca.
Ostatnie godziny nie zgadniecie, ale wykorzystałam na przejażdżkę rowerową. Tym razem jednak tylko do Sopotu, żeby jeszcze nacieszyć się słońcem na plaży i pouczyć się angielskiego, z którym byłam "delikatnie" do tyłu... Wakacje w czasie sesji między egzaminami tylko dla mocno zmotywowanych!
Hostel, w którym się zatrzymałyśmy był przecudowny. Oprócz pysznych śniadań (wliczonych w cenę), świetnej lokalizacji (20 minut od plaży) i miłej obsługi był pięknie urządzony, a pobyt tam był samą przyjemnością. Ponadto, co będę długo miło wspominać to jedzenie w pobliskim barze mlecznym, o którego cenach teraz będą chyba długo krążyć legendy wśród moich znajomych, bo jak na dzisiejszą inflację zapłaciłyśmy za obiad ledwo ponad 30 zł, a porcje jedzenia, które było jak niebo w gębie były potężne.
A więc tak, w kilka godzin zorganizowałam tzw. "city break", który zresetował mnie i dodał nowych sił i chęci. Zastopował wkradającą się rutynę i przyniósł świetnych wspomnień. Co jednak najbardziej będę wspominać to mój wypad rowerowy, gdzie przez to kilka godzin miałam możliwość sprawdzenia siebie i swoich możliwości, swojej wytrzymałości i wytrwałości. Kilka dni po powrocie wzięłam rower i przejechałam się do Parku Lotników Polskich w Krakowie, ale brakowało mi powiewu bryzą morską, wszechobecnego piasku i skrzeczenia mew. Wybaczcie gołębie, ale jestem #teammewy.
Jak na razie bardzo podoba mi się zwyczaj odwiedzania Gdańska co roku na kilka dni. Podobnie z Warszawą, którą odwiedzam co roku od 3 lat. Już nie mogę się doczekać sierpnia, kiedy zaś będę mieć okazję podziwiać Pałac Kultury czy Łazienki na własne oczy.
To co, za rok Gdańsk? Ktoś chętny?
Comments