Kiedy powiem sobie dość
- Marta Ochman
- 6 sty 2022
- 3 minut(y) czytania
Święta, święta i po świętach... Jeszcze dwa tygodnie temu ślinka mi ciekła na samą myśl o świątecznym serniczku, barszczu mamy z uszkami i makowcem. Teraz to już tylko wspomnienia, ale te dobre. Pamiętam, że w wigilię zjadłam za dwie osoby. Tu trochę ciasta, tu kilka ciasteczek, tu barszczyk, a jeszcze sałatka. Na szczęście moja spódnica, którą miałam ubraną na wigilijny wieczór jest trochę luźniejsza w pasie i nie musiałam walczyć z rozpinaniem. Chyba nikt nie wysiedzi po dobrym jedzeniu w ciasno zapiętych spodniach, czy sukience. Takie obżarstwo nie jest najlepszym rozwiązaniem, gdy na co dzień jem o połowę mniej, kolokwialnie mówiąc: "jak ptaszek", ale wigilia jest raz do roku i postanowiłam, że to będzie mój cheat time. Nazwałam to "cheat time", bo na jednym dniu się nie skończyło. Jak przed i po wigilii w mojej diecie były obecne ciasta, ciasteczka, pierniczki (100% hand made przeze mnie). Nie sposób było się oprzeć. Z resztą, kto nie zaszalał z jedzeniem w święta? Proszę się przyznawać.

Następną próbą był czas Sylwestra. Tu obawiałam się alkoholu, który był obecny u mnie w ten dzień i to nawet dość wyraźnie. Tu też powiedziałam sobie, że taki dzień jak Sylwester jest raz do roku i warto go świętować. Gdyby tę zasadę stosować codziennie to każdy dzień zamieniłby się w powód do celebrowania, a jednocześnie stałby się dobrą wymówką na kilka słodyczy.
Międzynarodowy Dzień Mobilizacji przeciwko Wojnie Nuklearnej 28 stycznia lub 8 stycznia, gdy wypada Dzień Sprzątania Biurka to kolejne dobre okazje na świąteczne przysmaki.
Sama uwielbiam wszelkie przekąski, słodycze, lubię sobie podjeść. Dieta to naprawdę nie coś dla mnie, potrafię dotrzymać przyjaciółce słowa, że nie wygadam tego i owego, czy staram się być jak najbardziej słowna i nie obiecuję gruszek na wierzbie albo gwiazdki z nieba, ale trzymanie się określonej diety to moja pięta Achillesa. Ponad rok temu prowadziłam zeszyt, w którym zapisywałam wszystko, co zjadłam, następnie liczyłam kalorie. Planowałam jadłospis na tydzień do przodu z dokładnym przeliczeniem kalorii, białka, tłuszczy i węglowodanów. Pomagałam sobie w tym oczywiście Internetem i aplikacjami. Nie było to łatwe, ale starałam się trzymać w założonym przedziale. Wytrzymałam tak około 6 miesięcy. Po pierwszym miesiącu już znałam na pamięć, ile kalorii ma moje stałe śniadanie, poranna kawa, jabłko, chleb, makaron. Odmierzałam jedzenie na wadze kuchennej, za pomocą łyżek, miarek, żeby czasami nie przekroczyć wyliczonej wartości kalorii na dany dzień. Kiedy zjadłam coś nadprogramowo np. kawałek ciasta mamy to czułam się z tym źle. Jeszcze gorzej jeżeli w ten dzień nie trenowałam. Wiedziałam, że nie mogę samej siebie tak katować, ale dążenie do przyjętego celu, perfekcji było ważniejsze (jestem cholerną perfekcjonistką). Kiedy widziałam efekty czułam satysfakcję, radość, że coś osiągnęłam, ale jakim kosztem. Nie wstrzymywałam się od spotkań ze znajomymi, zajadałam się ze smakiem wypiekami mamy, ale z tyłu głowy wciąż miałam mętlik i delikatne wyrzuty sumienia. Patrząc na jedzenie obliczałam ile ma kalorii i ile będę potrzebować czasu, żeby je spalić. Z czasem przestałam liczyć kalorie i prowadzić zeszyt, bo wytresowałam się na tyle (mój pies potrzebowałby takiej tresury), że potrafiłam się sama zdyscyplinować, powiedzieć "nie" niektórym produktom, a także wiedzieć, kiedy przestać jeść, kiedy czuję się dobrze. Zamiast zjeść pół ciasta na raz i popić słodkim sokiem nauczyłam się cieszyć nie z jednego, ale z kilku kawałków zjedzonych w różnych odstępach czasu. Dodatkowo gotowanie i tematyka dietetyki stały się może nie hobby, pasją, ale na pewno podchodzę do tych tematów z uśmiechem na twarzy. Gotowanie zwykłego ryżu ze szpinakiem to dla mnie przyjemność, a poznawanie nowych przepisów to wisienka na torcie. Mam po prostu z tego radochę! Nie chciałam się stać maniaczką zdrowego żywienia, czy jakąś broń boże dietetyczką, która mówi innym jak żyć (na to pytanie nie ma dobrej i jednej odpowiedzi). Traktuję to jako formę spędzenia wolnego czasu, a do tego mogę zjeść dobry obiad i to na co mam ochotę, i jak lubię. Zeszyt siedzi w szufladzie, nietknięty od kilku dobrych miesięcy, a ja się cieszę wolną głową oraz świetnym samopoczuciem, bo czuję się lżej bez zbędnej kuli przy nodze. Na dłuższą metę nie ma co się "biczować" samemu, taki zeszyt czy dziennik, czy nawet apka to dobry początek dla tych, którym nie podoba się trzymanie restrykcyjnej diety, a szukają mobilizacji. Kluczem jest wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie dość.

Comments