Właśnie siedzę przy moim biurku, na którym stoi kubek ze świeżo zaparzoną kawą, której woń rozchodzi się po całym moim pokoju. Co kilka chwil zerkam za okno, bo nie mogę się nacieszyć słoneczną pogodą. Nareszcie! Już nie mogłam się doczekać wiosny i pierwszych ciepłych i słonecznych dni. W ubiegłym tygodniu otworzyłam mój sezon rowerowy i teraz nic tylko myślę o przejażdżce, spacerze, albo kolejnym treningu. Pogoda motywuje do zajęć na zewnątrz, ale jednocześnie rozprasza, bo trudno (przynajmniej mi, nie wiem jak u Was) skupić się np. na wykładach zdalnych, notatkach, a nie wspominając już na nauce. Teraz też właśnie mam swój czas chilloutu po 12 km na rowerze, a jutro pewnie znowu nie usiedzę na tyłku i odkurzę rolki, albo pobiegam. A może to i to...
Wiosna zaczęła się dla mnie w szczególny sposób, bo rozpoczęłam ją Krakowskim Biegiem na 10 km "Dla małych serc". Zapisałam się na niego na początku stycznia, a teraz już minęły dwa dni od biegu, który był naprawdę fantastyczny. Dzień wcześniej zrobiłam sobie rozgrzewkę w jednym z krakowskich klubów, ale nie przeszkodziło mi to ze wstaniem ranem i zrobieniem nowej życiówki. Ubrałam koszulkę, przypięłam numer startowy, założyłam wianek, bo nie byłabym sobą jakbym nie miała czegoś we włosach i kilka minut przed 11 byłam już przy starcie zaraz przy Moście Kotlarskim. Od rana czułam podekscytowanie, adrenalinę i rozpierała mnie energia. Nie mogłam się doczekać początku biegu. Uwielbiam ten widok innych uczestników biegu, bycie wśród nich i identyfikowanie się z nimi jak z wielką paczką przyjaciół lub rodziną. Coś pięknego.
Trasa biegu była bardzo przyjemna, niewymagająca. Już od pierwszych metrów rzuciłam się w wir szybszego tempa po drodze bawiąc się w tor przeszkód wymijając innych biegaczy. To narzucone sobie tempo odczułam następnego dnia, gdy wstawałam z łóżka 15 minut...
Najbardziej kocham w takich zorganizowanych biegach to, że mogę współuczestniczyć z innymi zapaleńcami biegania i doping od przechodniów, którzy głośno krzyczą najczęściej "Brawo!", albo "Dajesz!". Nic tak mnie nie motywuje jak właśnie takie akcje. Ponadto mój wianek spodobał się małym dziewczynkom, które wytrwale obserwowały bieg zza taśm zabezpieczających razem z rodzicami. Chyba 3 razy dosłyszałam: "Ale ta pani ma wianek". W takich sytuacjach uśmiech sam pojawia się na twarzy. Czego chcieć więcej? Co może być lepsze? Powrót z mety, który jest już poza trasą i wszyscy przechodnie bacznie obserwują osoby z przypiętymi numerkami startowymi i medalem zawieszonym na szyi. W okolicach Poczty Głównej usłyszałam: "Brawo Marta!" od przypadkowego mężczyzny przechodzącego obok mnie z synkiem. Dzięki takim momentom właśnie wiem, że to, co lubię robić ma sens i spełniam się w tym w 100%, a efekty są zauważalne.
W bieganiu uwielbiam to, że mogę przekraczać swoje granice (pierwszy trening to było dla mnie jak wyjście na Mount Everest) i ustalać wciąż nowe i trudniejsze. Postępy, efekty i właśnie takie imprezy sportowe tylko mnie motywują i utwierdzają mnie w przekonaniu, że mam hobby, które stało się już częścią mojego życia. Można powiedzieć, że spełniam się w tym, mimo że nie jestem profesjonalistką, ale robię to dla siebie, bo znalazłam coś, co sprawia mi niesłychaną frajdę. Życzę każdemu, żeby znalazł takie swoje "szczęście".
Porównując Bieg Sylwestrowy, gdzie ten sam dystans (10km) przebiegłam w czasie netto 53:56, a ten bieg w 51:08 jestem z siebie bardzo dumna i jest to dla mnie zastrzyk endorfin i dumy.
Nie byłabym też sobą jakbym nie zrobiła miliona zdjęć sobie i ogólnie z tego wydarzenia.
Nie zostaje mi nic jak tylko czekać na kolejne biegi i dalej robić postępy, żeby za może już rok biec, ale w Półmaratonie Marzanny. Trzymajcie kciuki!
Comments