top of page

Zielona Irlandia... kraj piwem płynący

Marta Ochman

Płacz dziecka, szum silników, ciągłe ogłoszenia o dostępnym menu, unosząca się woń świeżo zaparzonej kawy i bolący od siedzenia tyłek – właśnie te odczucia towarzyszą mi w tej chwili. Patrzę na zegarek, zostało jeszcze 45 minut lotu. Godzina opóźnienia, przed chwilą turbulencje… po wrażeniach samolotowych w maju wystarczy mi latania na pewno na dłuższy czas. Tydzień temu spędzałam czas z bratem i jego rodziną w Kilmore w restauracji słynącej z przepysznego Fish’n’Chips (i takie było!), dwa tygodnie temu zaś leciałam na weekend odwiedzić drugiego brata w UK. Dobrze, że trzeci brat mieszka ode mnie 50m, bo pewnie upchałabym w maju trzecią wycieczkę w odwiedziny.

Zarówno wyjazd do Manchesteru, jak i Wexford w Irlandii wspominam wspaniale i będę wspominać długo. Karta pamięci w aparacie jest na wyczerpaniu, a galeria w telefonie to przez ostatnie dwa tygodnie fotografie widoczków, natury, jedzenia, albo moje. Teraz jak tak to piszę zdaję sobie sprawę, że w sumie moja galeria zdjęć zawsze tak wygląda. Może teraz z tą różnicą, że jest więcej koloru zielonego po lekko ponad tygodniu w Irlandii i także wzbogaciła się o buźki moich bratanków i bratanicy.

W Irlandii każdy dzień zaskakiwał mnie na nowo. Już zaraz po przylocie zauważyłam przyjazne uśmiechy Irlandczyków, a kierowca autobusu do Wexford okazał się aniołem pilnując naszego przystanku, żebyśmy go nie przeoczyły w ciągu trasy. Z każdym przejechanym kilometrem zbliżającym mnie do Wexford czułam się coraz bardziej podekscytowana, że w końcu po prawie 4 latach zobaczę mojego brata i jego rodzinę. Pandemia zepsuła moje plany na wakacje 2020, kiedy miałam wyjechać do Irlandii na 2 tygodnie, potem liczne obostrzenia, które dzieliły bardziej niż tysiące kilometrów. Kiedy w końcu minęły 3 godziny siedzenia na tyłku i robienia notatek w autobusie czułam się wniebowzięta, a jak zobaczyłam brata to już w ogóle odleciałam. Pamiętam jak ostatni raz się żegnaliśmy i powiedziałam bratu, że w pożegnaniach najpiękniejsze są powroty. Dalej tak uważam.

Moja szwagierka przywitała nas z uśmiechem i pysznym panini. Brat otworzył piwo na dzień dobry. Takie powitania to rozumiem. Podróż, która trwała łącznie około 8 godzin „delikatnie” mnie wykończyła, dlatego usnęłam w momencie, a szybkie piwko tylko pomogło. Rano obudziłam się jak nowonarodzona, z niecierpliwością czekająca na bratanków, którzy mieli wrócić z przedszkola około południa. Antoś coś tam jeszcze mnie pamiętał, ale dla Wincenta byłam nowością. Nie wiedziałam jak zareagują na nagły widok ciotki z Polski, ale uśmiechnęli się i od razu zabraliśmy się do wspólnej zabawy. Popołudniem jak już wspomniałam pojechaliśmy na cudowne Fish’n’Chips, gdzie specjalnością jest Haddock (rybka a’la dorsz) prosto z kutra rybackiego. Jeszcze tak pysznej i rozpływającej w ustach ryby nie jadłam. Po obiedzie krótki spacer portem i obowiązkowo milion zdjęć. Zdobyłam nową umiejętność – trzymanie kapelusza i jednoczesne robienie zdjęć aparatem. Wiatr dał o sobie znać, ale po tak pysznym obiedzie nie było mowy, żeby mnie zdmuchnęło.


Sobota może spokojnie być oznaczona szyldem: „SHOPPING”. Nie byłabym sobą, gdybym nie odwiedziła Penny’s (irlandzka nazwa Primarka). Ten sklep to moja świątynia, inspiratornia i zawsze miejsce joggingu na odcinku przymierzalnia – wieszaki. Nie tylko ćwiczy kondycję, ale też można zadbać o bicepsy przemierzając wszystkie wieszaki i półki. Po wizycie w Primarku w Manchesterze myślałam, ze już mnie nic nie zaskoczy, a jednak. Spokojnie, nie jestem zakupoholiczką… chyba, że znajdę się w Primarku, wtedy nagle wszystko stamtąd jest mi potrzebne. Na swoje usprawiedliwienie dodam, gdzie indziej można kupić top za 1 euro (przecena z 8 euro!)? Jak tylko zobaczyłam wielką czerwoną metkę to już wiedziałam, że będzie mój.

Spacer po centrum był rozgrzewką na wieczór. Późnym wieczorem wyszliśmy na miasto, gdzie pierwszy raz od prawie 4 lat miałam okazję zobaczyć puby w pełni życia. Setki ludzi różnych narodowości, ale ze wspólną misją – napić się dobrego piwa i dobrze się bawić. Przyzwyczajona do krakowskich klubów i miejscówek irlandzkie życie nocne było dla mnie czymś nowym. Przechodząc obok pubów nie mogłam się napatrzeć na wystrojone laski, które prowadziły chyba konkurs piękności między samymi sobą, a donośne śmiechy tylko podkręcały moją ekscytację. Uwielbiam poznawać nowe kultury, więc było to dla to „coś”. Miałam okazję pogadać z kolesiem poznanym w klubie, pochodził z Cork, ale wierzcie mi lub nie, ale rozumiałam co drugie słowo, które mówił. Jeszcze tak specyficznego akcentu w życiu nie słyszałam, a może po prostu byłam bardziej skupiona na moim Guinnesie, który był zdecydowanie ciekawszy od Daniela. Właśnie! W końcu napiłam się lanego irlandzkiego Guinnesa w prawdziwym irlandzkim pubie. Coś pięknego!


Niedziela nie należała do leniwych dni. Południem pojechaliśmy na pobliską plażę Curracloe, gdzie nazbierałam całe kieszenie muszli, ale też dostałam nieźle po tyłku od mojego bratanka, któremu spodobało się rzucanie we mnie piaskiem.

Poświęcałam się, żeby uchwycić aparatem Antosia z wielką czerwoną łopatą, na której piasek miał potem wylądować na mnie. Szybkie 2/3 zdjęcia i ucieczka i tak w kółko przez dobre 20 minut. Po cardio przyszedł czas na siłkę. Około kilometr brzegu przeszłam z młodszym Vinnim na rękach, bo jego wózek zajął Antoś. Miałam taką frajdę z ciotkowania, że nawet nie odczułam tych 12kg na rękach. Wieczorem nie dałam za wygraną i poszłam pobiegać. Trasa dom brata – McDonald’s okazała się bardzo przyjemna, a po drodze zahaczyłam na małą kontrolę jakości irlandzkiego Maka i co najważniejsze, w końcu miałam okazję spróbować sławnego majonezu, o który zawsze proszą Anglicy, a potem zaskoczeni, że nie ma go w ofercie proszą tylko o dodatkowy ketchup. Majonez, który później spróbowałam z tostami był nawet ok, ale Kielecki to Kielecki.

Poniedziałek zaczął się wycieczką do Forth Mountain Walk, gdzie znowu zachwycałam się zielenią Irlandii. Shiva – pies mojego brata i szwagierki, miała okazję pokazać swoje umiejętności pływackie w jeziorze.

Mój Toby nawet nie podszedłby do brzegu, a co dopiero mowa o pływaniu. Popołudniem poszłyśmy z moją mamą na krótki spacer wzdłuż zatoki. Nie obyło się bez fotografowania każdego kamyczka czy mewy i sesji. Na każdym kroku widziałam miejscówkę na kilka zdjęć. Chyba wpadłam już w uzależnienie od zdjęć.

Następnego dnia trochę odpoczęłam robiąc notatki, żeby wypaść na pilną studentkę, ale za to wieczór… ulala. Razem z bratem poszliśmy do pubu, gdzie w tygodniu jest spokojniej i można pogadać. Brat przygotował małego biforka przed wyjściem (Guinness), potem w pubie stałam przy ladzie dobre kilka minut, żeby wybrać jedno chyba z 20 kranów. Padło na O’Harra’s Red Label. Nie powiem, zakręciło mi trochę w głowie. Potem wiśniowe Kier, jeśli dobrze pamiętam i na zakończenie Murphy’s. Wyszła nam prawdziwa piwna uczta. Około północy na sali zamigotało światło. Moja pierwsza myśl: „Martuś, już nie pijesz”, ale brat wytłumaczył, że w ten sposób wzywają do ostatnich zamówień, bo powoli zamykają bar.

Kiedy wyszliśmy przywitała nas lekka mżawka, która podziałała na nas odświeżająco. Taki reset był idealny. Wróciliśmy do domu, mama poszła w spanko, a ja jeszcze zostałam z bratem. Zrobiliśmy sobie herbatkę i jeszcze powspominaliśmy stare czasy. Wieczór idealny.


Środa była po królewsku, bo odwiedziliśmy Johnstown Castle, który przypomina mi Łazienki, ale w wersji bardziej dzikiej i pierwotnej. Wiadomo, milion zdjęć moich, pawi, widoczków, roślin, zamku. Pogoda nam dopisała, bo zza ciemnych porannych chmur wyszło słońce, które momentami nawet paliło. Spacer wokół zamku i po jego ogrodach przypomniał mi mój jeden z poprzednich wyjazdów do brata w 2015 roku. Wtedy pierwszy raz byłam w Irlandii i Johnstown Castle tylko przywrócił wspomnienia.

Czwartek to kolejny powrót do wyjazdu 2015. Odwiedziłyśmy ponownie Edenvale Woods, gdzie można zobaczyć kilka mniejszych wodospadów i jeden główny, który wspomaga pobliską elektrownię. Przed wejściem do lasu mocno trzymałam moją czapkę, ale kilka metrów po wejściu w gąszcz drzew nie było czuć najmniejszego powiewu wiatru. W Edenvale Woods można dostać oczopląsu zieleni. Boże jak tam jest zielono!

Mnóstwo paproci, konary drzew pokryte wilgotnym mchem i porostami, bluszcz oplatający gałęzie, wilgotne kamienie z zieloną czapeczką mchu i setki polnych kwiatów. Wiosna i lato to po prostu idealny czas na odwiedziny Irlandii, która słynie ze swojej zieleni. Przed 7 laty znalazłam w tym lesie banknot 10 euro. Pamiętam, że szłam pomiędzy mamą i bratem i nagle pobiegłam bez słowa na zbocze. Brat z mamą byli ciekawi, dlaczego tak pognałam w krzaki, ale jak wróciłam z pomarańczowym papierkiem ich miny mówiły wszystko. I ktoś powie, że mam wadę wzroku. Wada wzroku wadą wzroku, ale nos do pieniędzy to całkiem inna kwestia. Niestety tym razem nic nie udało mi się znaleźć, ale mówi się trudno. Wieczór należał do pakowania się i ostatnich wspólnych chwil z rodziną…


Pobudka 6:12, szybkie śniadanie, wrzucenie do torby ostatnich rzeczy i można ruszać. Razem z bratem pojechaliśmy pozwiedzać Dublin, w którym zawsze ograniczałam się do lotniska. Tym razem powiedziałam mamie: „Jeden dzień poświęcamy na Dublin i kropka”. Nie powiem, wkręciłam się w city breaki. Po około 2 godzinach jazdy (nie 3 jak autobusem…) byliśmy już w stolicy.

Naszego tripa zaczęliśmy od latarni morskiej Poolbeg, która jest wysunięta około 1,5 km od brzegu portu. Na szczęście dopisała nam pogoda, bo pójście tą kamienistą ścieżką na otwartym morzu w czasie sztormu mogłoby się skończyć różnie. Spacer okazał się wart, możliwość oglądania całego wybrzeża Dublina to było coś niesamowitego.

Powrót do portu odbył się w trybie ekspresowym z powodu (bardzo) mocnego wiatru, który momentami miałam wrażenie, że trzyma mnie w miejscu. Potem pojechaliśmy do centrum miasta, gdzie od razu w oczy rzuca się Szpica (221 m wysokości). Patrząc na jej wierzchołek przyprawiało mnie o drgawki. Odezwał się mój lęk wysokości. Przez te wszystkie wrażenia zgłodnieliśmy i poszliśmy na Irish Breakfast, którym tak się najadłam, że potem do końca dnia (a była ok. godzina 11) nic nie tknęłam oprócz wody. Tak smacznego śniadania dawno nie jadłam. Przebiło nawet jajko w koszulce w Forum, które już uważałam za arcydzieło. Smażone jajka, ciepły chlebek z masłem, kiełbaski, placek ziemniaczany, kaszanka, sałatka, pieczarki, fasolka i bekon, który był po prostu cudem, a nie zwykłym boczkiem.

W czasie zamawiania spotkałam w kolejce dosyć ekscentryczną panią, która nie zawahała się pakować bułeczek Scones rękami do woreczka z wystawy. Wyraz twarzy kasjerki był bezcenny. Jednak szybko wyrwała się z zaskoczenia i obsłużyła ją. Jeszcze zanim dorwała się do papierowej torebki chwilę sobie do mnie ponarzekała na obsługę, że jest jej za mało. Podchwyciła, że odpowiedziałam mamie po polsku i spytała skąd jesteśmy. Miała u mnie plusa, bo powiedziała: „I love Polish people”. Szybko jej wybaczyłam, że wstrzymała kolejkę.

Po tak obfitym posiłku ledwo się ruszaliśmy, ale Dublin zdołał nas porwać w swój wir. Poszliśmy wzdłuż O’Connell Street, która tętniła życiem handlowym. Potem szybkie przejście jednym z mostów w Dublinie, padło na Ha'penny Bridge i chwila przy City Hall i Christ Church Cathedral. Niestety nie zdążyliśmy nacieszyć oczu wszystkimi atrakcjami Dublina jak choćby Muzeum Guinnessa, Muzeum Whiskey Jameson (w cenie wejściówki degustacja) czy Katedry św. Patryka.

Samolot o 17:15 (opóźnienie na 18:15 ) nas ograniczyło, ale wypad do stolicy uważam za jak najbardziej udany, bo odczułam atmosferę tego miasta, które wywarło na mnie ogromne wrażenie. Na lotnisku tym razem „macanko” zaliczył mój plecak, a nie ja. Co za odejście od normy. Nie uwierzycie, ale tylko w 1 sklepie znalazłyśmy Guinnessa, wszędzie do kupienia whiskey, rumy albo giny. Nawet w Guinness Store nie było na półkach tego zacnego trunku. Na widok puszek ucieszyłam się jakbym znalazła legendarny garnek ze złotem na końcu tęczy.


Jakbym miała opisać Irlandię 3 słowami: wszechobecna zieleń, kraj płynący Guinnessem i Irish Breakfast… Właśnie ogłosili, że lądujemy za kilka minut. Można się tego domyślić po nagłym rozpoczęciu płaczu małych dzieci. Zerknęłam jeszcze na moment na oświetlone ulice, którymi za niedługo już będę stąpać. Czas wrócić na ziemię, przestać bujać w obłokach i przede wszystkim wrócić do rzeczywistości. „Ooo McDonald mamo!” właśnie krzyknął chłopiec siedzący za mną. Nie dadzą zapomnieć nawet na chwilę o codzienności.


Na pewno jeszcze wrócę na Zieloną wyspę, choćby po to, żeby dokończyć zwiedzanie Dublina i ponownie odwiedzić brata. Kto wie, może kolejna wizyta przyniesie jeszcze więcej Guinnessa, spotkanie Leprechauna, a może znalezienie czterolistnej koniczyny?


Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

O dotyku słów kilka

Dotyk. D O T Y K – 5 liter, rzeczownik rodzaju męskorzeczowego. Zgodnie z definicją Słownika Języka Polskiego to „ zdolność odczuwania...

Comentarios


bottom of page